Czekamy na Wasze rysunki inspirowane poniższymi bajkami. Najciekawsze ilustracje dołączymy do książki „Dziadkowe Opowieści”.

KAMIZIELKA

Kiedy byłem chłopcem, żył w mojej wsi człowiek o imieniu Jan i przezwisku Psiatre Jan. Przezwisko to pochodziło od porzekadła Jana, który, gdy z kimś rozmawiał, często używał zwrotu „psiatre bajes kochanecku”. Jan – Psiatre Jan był synem Walentego od Wołków, lecz jakże niepodobnym do swego ojca.  Był małym, niepozornym, przygarbionym, nieśmiałym człowiekiem. Od płci przeciwnej stronił z daleka. Mieszkał ze swoją siostrą Franią, starą panną, ale z dzieckiem, w małym domku z białego kamienia krytym strzechą przy niewielkim naturalnym zbiorniku wodnym zwanym w naszych stronach smugiem. Zamożność Walentego gdzieś się podziała. Jan z Franią prowadzili niewielkie gospodarstwo rolne, oprócz tego on sam dorabiał na utrzymanie siebie, siostry i siostrzeńca, młócąc zboże cepem u zamożniejszych gospodarzy oraz pomagając przy innych pracach na roli.

Oprócz wad miał Psiatre Jan i zalety. Pięknie śpiewał. Dysponował donośnym głębokim basem, godnym Bernarda Ładysza. Z tego też powodu był zapraszany na wesela, chrzciny, imieniny i temu podobne imprezy. Miał duży repertuar skocznych, nieco frywolnych pieśni, piosenek i przyśpiewek. Psiatre Jan miał też swoje zasady. Na uroczystość musiał być formalnie zaproszony. Na imprezę przychodził z własnym kieliszkiem, miałem go okazję zobaczyć. Był to kielich na nóżce z uszkiem, z grubego rżniętego szkła, coś w rodzaju kryształu, o pojemności kwaterki, to jest 250 gramów. Jan do chwili swojego występu nie pił, ale zjeść  co nieco to i owszem. Zwykle zaczynał śpiewać około północy po oczepinach. Gospodarze znali zwyczaje Jana i przed występem napełniali mu kielich po brzegi, Jan wypijał, godnie przekąsił, nalewano mu drugi, który też wypijał,  po wszystkim obcierał gębę rękawem, wtedy sala milkła, a Psiatre Jan śpiewał swoim donośnym basem, aż szyby w oknach drżały. Koncert trwał pół godziny, nieraz trochę dłużej. Po występie nalewano trzeci kielich, Jan wypijał, dziękował i szukał ciepłego, spokojnego miejsca, gdzie spał sobie do rana. Miał Jan jeszcze jedną zaletę, bodajże ważniejszą od pierwszej. Psiatre Jan miał kamizielkę. Ale co to była za kamizielka – czysty, żywy, chiński jedwab w turecki wzorek. Nikt na wsi, ani w okolicy nie miał podobnej. Wszyscy mu jej zazdrościli. I teraz pytanie: skąd u biednego chłopa – wyrobnika taka kamizelka? Otóż ojciec Jan, sławny Walenty, przywiózł ją z tureckiej wojny, której był uczestnikiem i bohaterem. Był nawet kawalerem krzyża św. Jerzego. Krzyż ten sam Wielki Kniaź Aleksiej mu przypinał. Kamizielkę Walenty zdarł prawdopodobnie z ubitego przez siebie tureckiego Paszy. Pomimo upływu lat była ona jak nowa, nic nie straciła ze swojej atrakcyjności. Sam dziedzic pobliskiego dworku chciał od Jana tę kamizielkę odkupić. Ale on nawet za duże pieniądze nie chciał się wyzbyć pamiątki po swoim sławnym ojcu. Psiatre Jan pomimo swego niepozornego wyglądu cieszył się na wsi opinią czyścioszka i pedanta. Miał od lat pielęgnowany zwyczaj kapać się w wigilię św. Jana. Kąpieli tej zażywał w swoim własnym, położonym obok chałupki smugu. Pewnego dnia w wigilię św. Jana, Psiatre Jan powiedział do swojej siostry „psiatre Franiu idę się kąpać”. Frania na to „a idź bajes a idź”. Tym razem Jan jakoś długo nie wracał z kąpieli. Frania zaczynała się niepokoić i martwic, czy czasem mu się co nie stało. Pocieszała się myślą, że w smugu wody przecież po kolana, więc nie powinien się utopić.

Jan w końcu powrócił z kąpieli jakiś smutny, zmartwiony, z opuszczoną głową. Siostra Frania od progu zapytała

– Co się stało Jasiu, czegoś tak długo nie wracał?

– Psiatre Franiu, okradli mnie!

– A co ci takiego ukradli?

– Psiatre Franiu kamizielkę!

– A szukałeś?

– Szukałem wszędzie, jak kamień w wodę!

– Bo bajes położyłeś gdzieś pod krzakiem, pójdziemy rano i znajdziemy.

Jak Frania powiedziała, tak i zrobili. Skoro świt poszli obydwoje, obszukali dookoła smugu, zajrzeli pod każdy krzaczek, pod każdy kamień, szukali w płytkiej wodzie. Kamień w wodę.

Obydwoje boleli nad stratą  kamizielki przez długi czas. Ale jak to mówią, czas goi rany, coraz rzadziej myśleli o swojej stracie, w końcu zapomnieli.

Minął rok, przyszła znów wigilia św. Jana. Psiatre Jan powiedział, więc do swojej siostry Frani

– Franiu psiatre, idę się kąpac

– A idź bajes, a idź!

Tym razem jakoś szybko Psiatre Jan powrócił do domu i od progu krzyczy

– Jest Franiu! Jest!

– Co jest? – pyta Frania

– Kamizielka jest!

– A gdzie była?- pyta siostra

– A pod koszulu – odparł uradowany Jan

I od tej pory, żeby znów nie stracić kamizelki, postanowił się więcej nie kąpać.

 

 

WOŁKI

 

Gdy mój świętej pamięci dziadek był dzieckiem mieszkał we wsi Przytyki. W tej samej wiosce żył młody człowiek imieniem Walenty. Był on przystojniakiem i podrywaczem na całą okolicę.  W czasie, w którym dzieje się ta opowieść już się ustatkował, ożenił  i założył rodzinę.

Miał własną zagrodę wprost najładniejszą na wsi. Zagroda była czysta i bardzo zadbana, dlatego też    stacjonowała tam para wołków dworskich a w tamtych czasach był to nie lada zaszczyt!

Ludzie ze wsi zazdrościli Walentemu, bo miał nadzwyczajne chody u dziedzica. Stare baby mówiły,że mamusia mężczyzny musiała się zapatrzeć na dziedzica,gdyż chłopak był bardzo do niego podobny. Okazji ku temu nie brakowało, bo w czasach swojej młodeości mama Walentego pracowała we dworze i to jako pokojówka,więc sytuacji sprzyjających „zapatrzeniu” było co nie miara.

Pewnego wieczora do drzwi Walentego zapukał karbowy dworski i mówi do niego tak:

-Walenty, jutro skoro świt pojedziesz na targ do miasteczka sprzedać  pańską pszenicę.

Chłop bez żadnej dyskusji przystał na polecenie. Ze względu an to,że woołki to bardzo silne, ale też bardzo powolne zwierzęta musiał wyruszyć z samego rana. Młoda żona zbudziła go gdy zapiał pierwszy kur. Walenty zaprzągł wołki i załadowanym po brzegi wozem ruszył w drogę do odległego o 17 km miasteczka.Gdy słońce wzeszło mężczyzna był już na targu. Czekał tam na niego żądca, który pomógł w sprzedaży pszenicy. Popyt na zboże był a i ceny były zadowalające,więc szybko uwinęli się z robotą. Żądca dworski był zadowolony a,że był porządnym człowiekiem dał Walentemu na kwaterkę wódki i pół kilo kaszanki. Walenty poszedł do gospody co miał zjeść to zjadł, co miał wypić to wypił ale liczył się z czasem, wiedział bowiem,że wołki mają w zwyczaju odpoczywać w południe przez dwie godziny, a wtedy żadna siła nie ruszy ich do pracy. A do domu kawałek drogi.Walenty zebrał swoje rzczy i ruszył w podróż powrotną do domu.

Gdy był w połowie drogi wołki zaczęły zwalniać aż w końcu położyły się na środku rynku w Chodlu, miasteczku odległym od domu o 3 km. Walenty wprawdzie nie miał zegarka, a nawet jakby go miał to nie potrafiłby z niego skorzystać. Znał jednak świetnie zwyczaje wołków i wiedział, że oto wybiła 12:00.

Zastanowił się:

  • Czy to wołki wolniej szły czy ja za długo zabawiłem w gospodzie?! Co ja mam teraz zrobić? Czekać 2 godziny aż te lenie wstaną? Przecież tam w domu Kaśka z obiadem czeka!

Wtem Walenty dojrzał aptekę.  Świetnie znał aptekarza, więc wszedł, przywitał się:

  • Niech będzie pochwalony konsyliorzu (bo tak wtedy zwano aptekarza)
  • Niech będzie pochwalony Walenty. A cóż Cię do mnie sprowadza?

Walenty opowiedział historię i zapytał czy jest w aptece coś co pomoże mu w tym problemie. Konsyliorz pomyślał, podrapał się po głowie i mówi:

  • Trudna sprawa. Znam świetnie wołki dworskie i ich upór. Ciężko coś zaradzić, ale mam chyba coś co może pomóc.

Dał Walentemu butelkę z płynem i tampon z waty i mówi:

  • Tym płynem nasącz tampon i potrzyj wołkom pod ogonem, może pomoże.

Chłop zrobił co mu polecił aptekarz. Posmarował i to obficie zwierzętom pod ogonem. Wołki zerwały się na równe nogi i ruszyły pełną parą z kopyta! Walenty był w takim szoku, że stało to się tak błyskawicznie,że nie zdążył wskoczyć na wóz! Krzyczy za wołkami,gwizda, lecz nie przynosi to żadnego skutku! Dystans pomiędzy chłopem a wozem wciąż się powiększał! Walenty – chłop nie w ciemie bity pomyślał:

  • Skoro wołkom pomogło, to i mi pomoże.

Ściągnął spodnie, nasączył tampon i posmarował „tam gdzie słońce nie dochodzi”. Zaklął szpetnie, łypnął oczami i biegiem ruszył za wołkami. Po chwili dogonił wóz, po kolejnej go wyprzedził, a przebiegając obok swojej chaty krzyknął do żony, która stała na ganku:

  • Kaśka! Zagoń woły do obory,bo ja sobie jeszcze pobrykom!

 

KORYTO

Dyzio rósł w lata i w siłę, do szkoły chodził, ale zawsze do pierwszej klasy. Za to w domu był bardzo pomocny, cieszył się dużą siłą fizyczną, ale również przy tym dużym apetytem. Był wychowywany w dyscyplinie przez ojca, nigdy nie pytał, jeśli ojciec coś kazał zrobić, nie zadawał głupich pytań, wykonywał co trzeba.

Tak się złożyło, że Piotr, ojciec Dyzia, miał za sąsiada Cześka, swojego rowieśnika. Jak Piotr hodował krowy, tak Czesiek słynął z hodowli gołębi – miał ich spore stadko.

Pewnego razu Piotr zamówił sobie koryto do pojenia krów, gdyż taka woda prosto ze studni nie była dobra, i dużo jej trzeba było, bo były dwie krowy. Zamówił piękne dębowe koryto, postawił przy studni, nalewano tam wodę, czekano jak przyjdą krowy z pola, mogły się dowolnie napić. Tylko jeden szkopuł: gołębie Cześka przychodziły, siadały na korycie, piły wodę, a przy okazji paskudziły jak po korycie, tak i do koryta, zanieczyszczając wodę. Piotr denerwował się z tego powodu, ale póki jeszcze z Cześkiem żyli w zgodzie, to jakoś to znosił. Przyszedł czas, że się poróżnili, jak to bywa w sąsiedztwie, wtedy jego cierpliwość się wyczerpała. Wyszedł rano, a stado gołębi na korycie – jak krzyczał i rzucał czapką maciejówką, to gołębie się podrywały, odlatywały; ledwo Piotr się odwrócił – gołębie z powrotem na korycie.

Pewnego ranka wychodzi na podwórze, a na korycie pełno gołębi. No, maciejówką o ziemię, krzyknął, odleciały ; odwrócił się – gołębie na korycie. Nie zdzierżył Piotr  i krzyczy:

-Dyziek!

-Co, tato?

-Dawaj siekierę!

Moment, Dyziek melduje:

-Tato, je siekiera!

-Dyziek, rąb koryto!

Dyziek, nie pytając o powody, przystąpił do roboty, a ponieważ był chłopak na schwał, po kilkunastu minutach wokół, tam gdzie stało koryto, wióry tylko i szczapy leżą. Dyziek melduje:

-Tato, porąbane!

-I dobrze – mówi Piotr – nie będą Cześkowe gołębie wody pić!

No i zadowoleni udali się każdy do swoich zajęć. Po pewnym czasie Piotr do Dyźka:

  • Dyzieeek!
  • Co, tato?
  • Chyba myśmy źle zrobili..
  • A czego, tato?
  • A gdzie będziemy krowy poić?

 

DYZIEK 

Mijały lata, Dyzio rósł w siły, apetyt również mu dopisywał, był bardzo przydatny w gospodarce dzięki swojej sile i chęci do pracy. Miał 15 lat,, a wyglądał na osiemnaście. To już nie był Dyzio, to był Dyziek. U rodziców Dyźka pracowali cieśle, stawiali nową stodołę. Czterech chłopa, dwóch majstrów i dwóch pomocników. Zbliżało się południe, Helena mama Dyźka szykowała obiad dla fachowców i domowników. Na stole ustawionym pod jabłonią ustawiła talerze z kluskami z serem i miski z kaszą jaglaną na mleku, aby przestygło. W naszej okolicy był zwyczaj, że najpierw jadało się drugie danie, a zupę dopiero potem. Był piękny wczesnowiosenny dzień. Wokół stołu krążył Dyziek, spoglądając pożądliwym okiem na zastawiony stół. Cieśle stawiali krokwie na dachu stodoły. Tej roboty nie można przerwać gdyż nieukrzepione krokwie przy silniejszym podmuchu wiatru mogłyby się przewrócić i połamać. Dyziek nie mógł się doczekać obiadu. Wreszcie cieśle robotę dokończyli, zeszli z dachu, myli ręce. Jeden z pomocników cieśli znała Dyźka i legendy o jego apetycie. Zażartował „Dyziek, zjadł byś to wszystko?” Dyziek odparł „no”

Ale jak nie dasz rady to dostaniesz pasów. Dobrze – oświadczył Dyziek.

Robotnicy zgodzili się na eksperyment. Obstąpili stół dookoła, Dyziek rozsiadł się za stołem i przystąpił do dzieła. Fachowcy podsuwali mu talerze z kluskami z serem, które Dyziek opróżniał po kolei , następnie miski z kaszą na mleku. Po niespełna półgodzinie było po robocie, talerze i miski były puste. Dyzio uśmiechnął się szelmowsko, podkreślając swoje zwycięstwo. Mama Dyźka musiała dopożyczyć jajek u sąsiadek bo przecież robotnicy nie mogli pracować o głodzie. Dyziek chcąc zaimponować cieślom poszedł do komory, przyniósł przetak gruszek ulęgałek i zjadł je w ciągu kilkunastu minut. Zadowolony ze swego wyczynu, położył się w cieniu na zasłużony odpoczynek. Dyziek nie odpoczywał długo, po kilkunastu minutach wstał, zaczął się niespokojnie przechadzać, pobladł w gębie, krzywił się, macał się po brzuchu. Mama Dyźka Helena pierwsza zorientowała się, że synkowi coś dolega, zaparzyła mu herbatę z mięty, dała do wypicia sody oczyszczonej, nie pomogło. Dyziek coraz bardziej krzywił się, pojękiwał i skarżył się na ból brzucha. Cieśle zeszli z dachu, przyszli też sąsiedzi, udzielali dobrych rad, masowali brzuch. Nie pomogło Dyziek jęczał coraz bardziej. Ktoś z sąsiadów orzekł „tu trzeba fachowca”. Był na wsi człowiek, który w młodości służył w wojsku, w kawalerii. Był ordynansem u pułkowego weterynarza. Okazało się, że był zdolnym, bardzo przydatnym pomocnikiem weterynarza. Po skończonej służbie w uznaniu zasług oficer obdarzył go zestawem narzędzi oraz jakąś ksiązką na temat leczenia zwierząt. Przez długie lata człowiek ten za niewielkim wynagrodzeniem pomagał mieszkańcom wsi i okolicy w leczeniu koni, krów i innych zwierząt domowych.

Sprowadzono tego fachowca, ten po oglądnięciu i obmacaniu pacjenta orzekł Dyźka puncy. Tak u nas nazywano wzdęcia u krów. Taka krowa gdy podjadła za dużo mokrej koniczyny, następowało zatrzymanie gazów, brzuch krowy nadymał się jak balon i gdyby nie było fachowej pomocy krowa mogła by paść. W takim przypadku wzywano fachowca, ten przy pomocy palców odmierzał odległość od krzyża i od któregoś tam żebra, w ściśle określone miejsce wbijał przyrząd w postaci zaostrzonej rurki zwany „szpikulcem”. Poprzez tą rurkę ze świstem uchodziły gazy z żołądka krowy i krowa była uratowana. Poprzez ten zabieg uratowano życie wielu krów.

Mama Dyźka błagała o pomoc. Fachowiec oświadczył, że u krowy to on dokładnie wie jak to trzeba zrobić, gdzie trzeba wbić szpikulec, a u człowieka to on niema pojęcia. Nie podejmie się tej operacji, nie chce pójść do kryminału. Dyziek jęczał coraz bardziej. I tu ojciec Dyźka Piotr postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Piotr krzyknął do syna „Dyziek! Wóz pod wystawka!” Po chwili Dyziek był na podwórzu z wozem, naszelnikiem przełożonym przez ramię i dyszlem w ręku, a był to jeszcze wóz na żelaznych kołach. Ojciec krzyczy „Dyziek biegiem po podwórzu, Dyziek prędzej!” Dyziek biegał coraz prędzej po podwórzu. I nic się nie działo. Pior krzyknął „Dyziek po oranym!”

Był za stodołą kawałek zaoranego świeżo pola. Dyziek zaczął biegać z wozem po oranym. Koła zapadały się w miękki grunt. „Dyziek prędzej!” – dopingował ojciec. I nareszcie pomogło, gazy ruszyły.

Co było słychać i czuć nawet z pewnej odległości.

Mama Dyźka jak również licznie zgromadzeni sąsiedzi odetchnęli z ulgą.

Dyziek był uratowany.

 

 

 

DEONIZY (Chyba Dionizy – ale taką pisownie stosuje dziadek zgodnie z Przytycką wymową)

Lata mijały, Dyziek dorastał, mężniał, wyrósł na zdrowego silnego mężczyznę. Przyszedł czas, że się ożenił, założył rodzinę. To już nie był Dyziek to był Deonizy.

Nie pił, palił jak go ktoś poczęstował. Wprost lubiał dużo i ciężko pracować. Apetyt z młodości mu pozostał, a wprost jeszcze się powiększył. Prowadził gospodarstwo rolne odziedziczone po ojcu. W gospodarstwie za bardzo mu się nie wiodło. Chętnie wynajmował się do ciężkich prac fizycznych. Mógł ciężko pracować po kilkanaście godzin dziennie, bez uszczerbku na zdrowiu. Gonił do roboty też swoją rodzinę, żonę i dzieci. Bywał tak, że o dwunastej w nocy kładli się spać, a już o czwartej rano, budził wszystkich do roboty. Gdy nie chcieli wstawać wylewał wiadro wody na łóżko.

Żona jego nie wytrzymała tempa, jak dzieci odrosły, odeszła od niego do swojej wcześnie owdowiałej matki. Dzieci mieszkały z nim, ale gdy za bardzo gonił ich do pracy, uciekły do matki. Deonizy nie był złym człowiekiem, był bardzo pracoholikiem. Sam obrabiał swoją gospodarkę, ale gdy zaszła potrzeba, chętnie pomagał w pracy swojej żonie i teściowej. Deonizy chętnie wynajmował się do ciężkich prac fizycznych. Często rozładowywał wagony kolejowe. Do rozładowywania takiego 24 tonowego wagonu stawało dwóch silnych mężczyzn, aby przez noc rozładować. Deonizy bez problemu taki wagon rozładowywał sam. Kosił łąki z sianem. Chętnie wynajmował się do kopania dołów pod fundamenty budynków oraz pod piwnice. Robił za dwóch, co prawda jadł za trzech, ale i tak ludzie chętnie go wynajmowali. Opłacało się. Pracę wykonywał porządnie i w terminie. Nie żądał od gospodarzy wódki, ani papierosów. Prosił o oświetlenie miejsca pracy, lubił pracować nocą, było chłodniej i nikt mu nie przeszkadzał.

Żądał na noc kilograma słoniny, dwu kilogramowego chleba, dużego dzbanka kawy zbożowej i na rano wykop był gotowy, a przecież i koparka miałaby z tym parę godzin roboty i nie wykonała by pracy tak porządnie.

Tego dnia o którym chcę opowiedzieć Deonizy wynajął się do koszenia łąki. Pracę rozpoczął o świcie. Ponieważ było to na długim letnim dniu to mogła to być nawet godzina czwarta rano. Wiadomo było powszechnie, że trawę najlepiej kosi się z rosą. A i upał z rana mniej dokucza. U gospodarzy w tym czasie budowano dom. Zalewano fundamenty pod dom w wykopanym wcześniej przez Deonizego dole. Zbliżała się godzina dwunasta w południe. Spocony ze zmęczenia, ale też i głodny Deonizy przyszedł z łąki na przerwę obiadową. Trzech murarz, ale też przy pomocy domowników pracowało przy fundamencie.  Po podwórzu krzątała się gospodyni. Deonizy kręcił się dość nerwowo. Gospodyni znając Dionizego i wiedząc, że od świtu ciężko pracował domyśliła się, że musi być głodny.

Gospodyni zagadnęła Deonizego „Pewnie Deonizy głodny?”

– No – odparł bez fałszywej skromności.

Gospodyni na to „Deonizy w kuchni na kuchence stoją pierogi, a na kredensie pod oknem stoi w ganku śmietana, Deonizy poje sobie do syta, bo ja jeszcze mam pilną robotę”

– Dobrze – oświadczył Deonizy i udał się ochoczo do kuchni. Nikt na Deonizego nie zwracał uwagi, wszyscy byli zajęci wylewaniem cementu na fundament. Po około półgodzinie Deonizy wyszedł z kuchni zadowolony, uśmiechnięty.

Gospodyni zapytała „No i co, pojadł Deonizy?”

Tak – oświadczył i poszedł do sadku położyć się w cieniu na poobiedni odpoczynek. Robotnicy skończyli pracę, umyli ręce, zasiedli do stołu ustawionego w cieniu, a gospodyni udała się do kuchni, aby podać obiad głodnym robotnikom i domownikom. Jakież było jej zdziwienie gdy zobaczyła, że po pierogach i śmietanie ani śladu, pozostała tylko zupa. Trzeba było szybko szykować coś do jedzenia.

Gospodyni znała możliwości Deonizego, ale nie wiedziała, że są aż takie

 

SEKFESTRATOR

Władysław był ode mnie kilka lat starszy. Do szkoły zaczął uczęszczać jeszcze przed wojną. Uczył się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Gdy ukończył dwanaście lat ojciec orzekł, że szkoła to tylko zawracanie głowy i strata czasu, a w gospodarstwie każda para rąk jest potrzebna. W gospodarstwie z Władzia był niewielki pożytek, ale głód wiedzy i pęd do nauki w nim pozostały. Czytał co mu tylko w ręce wpadło, choć najczęściej książki historyczne. Przed wojną o książki było niełatwo, a w czasie wojny bardzo trudno. Ksiązki historyczne były zakazane. Pomimo trudności Władzio przeczytał całą twórczość Sienkiewicza oraz innych polskich pisarzy historycznych z „Odprawą Posłów Greckich” mistrza z Czarnolasu włącznie. Z Pana Tadeusza całe rozdziały znał na pamięć.

Lata mijały, Władzio dorastał, stał się Władysławem. Przyszedł czas, że się ożenił, założył rodzinę, na świat zaczęły przychodzić dzieci. Odziedziczył niewielkie gospodarstwo rolne po przedwcześnie zmarłym ojcu. W gospodarstwie szło mu raczej miernie, za to dużo czytał, interesował się literaturą zagranicznych pisarzy, zwłaszcza historycznych. Przeczytał wszystko na temat wojen napoleońskich. Fascynował się Aleksandrem Wielkim i jego podbojami. Zaliczył również Iliadę i odyseję Homera. Na wsi był uważany za dziwaka. Był bez wątpliwości intelektualistą, choć bez wykształcenia.

Dzieci Władysława rosły, poszły do szkoły, uczyły się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Odziedziczyły chęć do nauki po ojcu. Pomimo nienajlepszej sytuacji materialnej pokończyły szkoły ze studiami włącznie, poszły w świat, usamodzielniły się. Gdy dzieci przyjeżdżały na urlop mógł Władysław dyskutować z nimi jak równy z równym na tematy historii i o polityce. Gdy zostali sami z żoną na gospodarstwie Władysław coraz bardziej zaniedbywał swoje gospodarstwo, a coraz bardziej oddawał się swoim pasjom. Gdy Władysław jechał w pole orać, naturalnie koniem, zabierał ze sobą Ulissesa. Koń był bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy. Władysław czytał Ulissesa, a koń skubał trawę na pobliskiej łące. Żona natomiast była mniej, a nawet bardzo niezadowolona z takiego obrotu sprawy. W polu było zrobione byle jak i nie na czas. Aż kiedyś pod wpływem niezadowolenia i złości Ulissesa spaliła, ale i to nie na wiele pomogło. I przyszedł czas, że małżonkowie dożyli wieku emerytalnego. Władysław z żoną zaczęli pobierać niewielką, co prawda, lecz pewną rolniczą emeryturę. Uniezależniło ich to w znacznym stopniu od gospodarki i jak też i od siebie wzajemnie. Każde z nich miało swoją kasę. Żona miała dość Władysława i jego sposobu życia, odeszła od niego i zamieszkała u jednej z córek w wielkim mieście. Władysław za bardzo tym się nie zmartwił, wręcz odetchnął z ulgą, mógł od tej pory żyć pod swojemu i oddawać się swoim pasjom, ponieważ nie pił, nie palił to i skromna emerytura wystarczała mu na życie. Miał psa starego przyjaciela bez jednej łapy, podobno dzik mu ją odgryzł. Miał też kota, bez jednego oka, niewiadomo w jakich okolicznościach je stracił. Hodował kilka kurek oraz jedną, a nieraz dwie świnki. Świnki były tak zwanego wolnego chowu. Nie były zamykane, chodziły sobie luzem gdzie chciały, nawet do pobliskiego lasu. U sąsiadów świnie od warchlaka do konsumpcyjnego stanu hodowano dziesięć miesięcy, u Władysława dwa lata, ale za to, jakie były ekologiczne. Życie jednak nie może zawsze być takie miłe i beztroskie. Jak to mówią, że w każdej beczce miodu może być łyżka dziegciu, każdy ma jakiegoś mola, który go gryzie. Miał i Władysław swojego mola i to nie jednego.

Takim molem dla Władysława był sekwestrator, tak w naszej okolicy nazywano komornika sądowego. Władysław po przejściu na emeryturę raczej dla zasady niż z braku środków, zaprzestał płacenia podatku, ubezpieczenia i innych powinności wobec państwa. Powinności te choć niewielkie z biegiem lat narastały, dochodziły odsetki i po pewnym czasie dług urósł do znacznej wysokości. Władysławem zainteresował się sekwestrator-komornik. Nachodził Władysława coraz częściej, o różnych porach dnia, a nawet w niedzielę i święta natarczywie domagał się spłaty długu wobec państwa. Sekwestrator chciał mu na poczet długu zarekwirować świnkę, ale ta uciekła do lasu, chciał mu zając radio, jedyny środek łączności ze światem, ale po bliższym przyjrzeniu się zrezygnował. Doszedł do wniosku, iż nie przedstawia ono żadnej wartości, nikt nie da za nie nawet 10 zł. Innych wartościowych przedmiotów Władysław nie miał. Jednak uparty i złośliwy komornik znalazł sposób na Władysława, wszedł mu na emeryturę. Władysławowi zaczęło brakować pieniędzy na życie i lekarstwa. Szczęśliwe i beztroskie życie zamieniło się w koszmar. Jak to mówią, że nieszczęścia chodzą parami. Miał i Władysław drugiego mola, a nawet całe stado, były to dziki, dzikie świnie. Wioska leżała pośród lasów. Za komuny liczni czerwoni notable urządzali polowania, do nagonki angażując mieszkańców wsi i z dzikami nie było problemów. Po zmianie ustroju do głosu doszli ekolodzy, a dziki rozmnożyły się ponad wszelką miarę. Plaga dzików uciążliwa była dla całej wsi, ale najbardziej dla Władysława, gdyż jego zagroda była pierwszą od strony lasu. Gdy Władysław posadził kartofle po południu, to w nocy bestie wyryły i zżarły. O ogrodzie czy grządkach z warzywami nie było mowy. Tak się rozzuchwaliły, że w biały dzień ryły na podwórzu, a na krzyki nie zwracały uwagi. Płot był tylko we fragmentach. Gdy wtargnęły na podwórze pies z podkulonym ogonem uciekał do domu i szczekał dopiero za progu. Doszło do tego, iż jak Władysław uszykował jedzenie dla swojej świnki na śniadanie, postawił w sieni, a drzwi dobrze nie zaparł, to w nocy zżarły, a Władysław bał się wyjść z chałupy. Nawet świnka domowa popełniła mezalians i urodziły się prosięta w paski. Skarżyli się mieszkańcy wsi na dziki i prosili o pomoc u wójta, na policji, u prezesa koła myśliwskiego. Najbardziej władze nachodził, prosił o pomoc Władysław, gdyż jemu dziki najbardziej dokuczały. Władze wysłuchiwały, coś tam obiecywały, ale nic praktycznie nie robiły, po prostu olewały problemy mieszkańców wsi. Władysław postanowił wziąć sprawę w swoje ręce, a pomysłów nigdy mu nie brakowało. Pod samym progiem swojej chałupy wykopał dół „wilczy dół”. Trzy metry głęboki o stromych ścianach i sprytnie go zamaskował. Przerzucił przez niego grubą deskę aby przejść do domu. Na noc wciągał tą deskę do sieni. W sieni zostawiał na noc jedzenie dla swojej świnki, drzwi nie zamykał i czekał. Przez szereg dni nic się nie działo, Władysław zaczynał wątpić w swój pomysł. Aż tu pewnego dnia na posterunek policji wpada Władysław i od progu krzyczy: panie komendancie jest! Panie komendancie jest!. Co jest? Pyta komendant. Dzik jest, i tu opowiedział o swojej pułapce. Mówił tak wiarygodnie i sugestywnie, że komendant uwierzył.

Komendant wezwał do siebie prezesa koła myśliwskiego. Po chwili prezes przybył z jeszcze jednym myśliwym, obaj ze strzelbami myśliwskimi. PO chwili prezes przybył z jeszcze jednym myśliwym, obaj ze strzelbami myśliwskimi. Komendant zabrał ze sobą posterunkowego, obaj z bronią służbową, zabrali również Władysława i samochodem terenowym udali się na miejsce zdarzenia. Po kilkunastu minutach byli na miejscu, gdyż do wsi Władysława było niedaleko. Gdy tylko wyszli z samochodu usłyszeli odgłosy dochodzące z dołu. Odgłosy te jakoś nie przypominały zachowania dzika, a gdy wyraźnie usłyszeli, „Kto w Boga wierzy ratuj!” byli pewni, że to nie może być dzik. W międzyczasie na podwórzu zgromadziła się gromada zaciekawionych mieszkańców wsi. Komendant polecił odsłonięcie dołu. Na dnie dołu zgromadzeni ujrzeli człowieka rozpaczliwie wzywającego pomocy. Brudnego, mokrego, cuchnącego na odległość. Po wydobyciu na powierzchnię, osobnik ten ze łzami w oczach przedstawił się jako komornik sądu rejonowego z pobliskiego powiatowego miasteczka. Zebrani z trudem poznali w nim butnego, pewnego siebie, bezwzględnego sekwestratora. Komornik poskarżył się policji, że ten oto Władysław, uporczywy dłużnik skarbu państwa ciężko znieważył urzędnika państwowego. Pozbawił go na trzy dni wolności. Z narażeniem zdrowia i życia przetrzymywał go w tym dole bez jedzenia i picia, wylewał na niego nieczystości, a na jego wołania i prośby o uwolnienie nie reagował. Powołując się na paragrafy kodeksu karnego zażądał od komendanta ścigania tego przestępstwa z urzędu.

Tak się też stało, został wyznaczony termin rozprawy przed sądem rejonowym. Władysław dostał obrońcę z urzędu. Obrońcą został młody adwokat, który potraktował sprawę poważnie, odpowiednio się do niej przygotował jak również przygotował swojego klienta. Prokurator na rozprawie zarzucił oskarżonemu znieważenie urzędnika państwowego, pozbawienie go na trzy dni wolności z narażeniem zdrowia i życia. Wylewał na niego nieczystości, a na jego wołania i prośby o uwolnienie nie reagował. Obrońca powołał na świadków mieszkańców wsi. Mieszkańcy zgodnie zeznali, iż wsi bardzo dokuczały dziki, a najbardziej Władysławowi, gdyż jego zagroda była pierwszą od strony lasu. Potwierdzili, że Władysławowi urodziły się prosięta w paski. Potwierdzili, że tak oni jak i Władysław zgłaszali swój problem i prosili o pomoc gdzie tylko mogli, lecz wszystko bez skutku. Komendant policji i prezes koła myśliwych potwierdzili, choć niechętnie, że mieszkańcy wsi, a najbardziej Władysław nachodzili ich z problemem plagi dzików, lecz jakoś tak się schodziło. Obrońca przedstawił Wysokiemu Sądowi zaświadczenie od laryngologa, że Władysław ma upośledzenie słuchu w stopniu znacznym, więc wołań komornika mógł nie słyszeć. Władysław oświadczył, że w prawdziwie każdego ranka wylewał z nocnika przed sień, gdyż w nocy boi się dzików i nie wychodzi na dwór za swoją potrzebą. Władysław wyraził skruchę, przeprosił Wysoki Sąd i sekwestratora, lecz niema w tym jego winy, bo dziki bardzo mu dokuczały, a nikt nie chciał mu pomóc, więc musiał wziąć sprawy we własne ręce. Obrońca jak i sam Władysław prosili o uniewinnienie.

Wysoki Sąd dał wiarę argumentom obrony i sprawę umorzył, motywując, że wina Władysława była nieumyślna, a komornik padł ofiarą niezwykłego zbiegu wypadków. Obrońca wystąpił z wnioskiem o umorzenie długu Władysława wobec państwa, motywując, iż jest człowiekiem starym, schorowanym i zadłużenia żadną miarą spłacić nie może. Nawet komornik oświadczył, iż dług ten jest nieściągalny. Do tej prośby, też Wysoki Sąd się przychylił i dług Władysława wobec państwa umorzył. Poza tym sąd zobowiązał myśliwych do zamontowania na wsi urządzeń hukowych odstraszających dziki, a komendanta policji o dopilnowanie poleceń sądu. Sekwestrator od tej pory dom Władysława omijał szerokim łukiem. Sam Władysław na wsi i okolicy cieszył się poważaniem i szacunkiem. Jeszcze długie lata chodził w glorii pogromcy powszechnie znienawidzonego sekwestratora.

POCIOTKI

Na wsi mieszkało dwóch sąsiadów i jak to w bajkach bywa jeden z nich był biedny, a drugi bogaty. Biednemu na imię było Wojciech, zaś bogatemu Maciej. Mieszkali przez miedzę, byli nawet pociotkami to jest ciotecznymi braćmi. Byli w podobnym wieku, a po rodzicach odziedziczyli podobne gospodarki. Tak jakoś się składało, że Wojtek musiał coraz coś sprzedać, a to krowę, a to konia, a to kawałek ziemi. Maciej wręcz odwrotnie, coraz coś dokupił i bywało, że nawet od Wojciecha. I tak Wojciech stawał się coraz biedniejszym, a Maciej odwrotnie, coraz bogatszy.

Wojciech był człowiekiem pobożnym, chodził do kościoła we wszystkie święta i niedziele, a bywało, że i przy dniu powszednim. Maciej do kościoła chodził od czasu do czasu, przy większych świętach, w Boże Narodzenie, na Wielkanoc, na Boże Ciało. Wojciech pomimo swojej pobożności nie ustrzegł się grzechu zazdrości.

Zazdrościł Maciejowi jego życiowego powodzenia, Maciej miał więcej ziemi, więcej dobytku, piękniejszy dom.

Najbardziej Wojciech zazdrościł Maciejowi krów rasowych, wysokomlecznych, a miał ich aż siedem. U Wojciecha była jedna krowa i to byle jaka.

W modlitwach Wojciech wypominał Panu Bogu te niesprawiedliwość. Mówił „Panie Boże czyż to sprawiedliwe, że tam bezbożnik ma tyle dobra, dużą gospodarkę, piękny dom pod eternitem, a do tego siedem pięknych rasowych krów, wysoko mlecznych, czterdzieści litrów mleka przeciętnie dziennie, tłuściutkie, czyściutkie, aż miło popatrzeć. A u mnie człowieka pobożnego, co ? Nieduża stara chałupina pod strzechą, jedna krowina, chude to, obesrane za przeproszeniem od rogów po ogon. Cztery litry mleka dziennie i to na dwa udoje.” Pan Bóg długo nie reagował na narzekania Wojciecha. Aż pewnego razu odezwał się do Wojciecha „Wojciechu, Wojciechu czy chcesz mieć siedem takich pięknych krów jak ma Maciej?”

Wojciech na to „ A broń Boże Panie Boże, a kto by kołetego chodził. Ty wiesz ile przy tym roboty? A tu ja chory, żona też słabowita. Kto by kołetego chodził?”

Pan Bóg na to „Wojciechu, Wojciechu to powiedz ty mi o co tobie naprawdę tak chodzi?”

-Panie Boże wszak jesteś wszechmocny.

– No jestem – odpowiada Pan Bóg.

– To spraw Panie Boże żeby wszystkie siedem krów Macieja wyzdychało i to jeszcze tej nocy.

 

CIOTKA

Stasio ukończył szkołę zawodową i rozpoczął praktykę zawodową w charakterze ślusarza w zakładach PREDOM EDA. Tak się złożyło, że pracowaliśmy obok siebie. Stasio był uzdolniony muzycznie. Wykształcenia muzycznego niemiał, ale ładnie grał na saksofonie. Grał na tyle dobrze, że zaangażowano go w zespole muzycznym grywającym na weselach, wiejskich zabawach i innych uroczystościach. Stasio był zadowolony gdyż takie zajęcie bardzo mu się podobało, a i zarobił co nieco do swojej pensji w zakładzie pracy. Koledzy z zespołu jak i słuchacze też byli zadowoleni. Jako młody zdolny muzyk był atrakcją swojego zespołu. Pewnego dnia po przyjściu do pracy Stasio mówi: Wie Pan jaką miałem przygodę? No nie wiem ,opowiadaj.

Stasio mówi: W sobotę graliśmy na weselu, wesele było udane, nasza gra się podobała. Skończyliśmy nad ranem. Do domu było nie daleko, położyłem się spać. Wstałem około dziesiątej rano, umyłem się, zjadłem śniadanie. Był piękny ciepły słoneczny poranek. Postanowiłem się przejść gdyż po południu trzeba będzie grac na poprawinach. Idę sobie przez wieś, pomyślałem, zajdę do ciotki, mieszka niedaleko.  Podchodzę pod dom ciotki, widzę, że kobyła się na łące pasie, a ciotka w ogródku stoi, podchodzę i mówię głośno „dzień dobry ciotko, a ta (i tu brzydkie, niecenzuralne, choć powszechnie używane słowo) na mnie z zębami, kopytami.

Pytam z przerażeniem: ciotka?

No nie kobyła – odpowiada Stasio.

Odetchnąłem z ulgą – odzyskałem wiarę w ciotki.